Piątki ze wszystkiego? „To paradoksalnie może być powód do niepokoju”

2025-02-10 11:47

Bartłomiej Rosiak, nazywany najmłodszym nauczycielem w Polsce, opowiedział nam polskiej szkole. O tej, w której on się uczył i o tej, w której sam uczy. „Najlepsze, co można zrobić dla dziecka, to wymaganie od niego - ale z empatią, wsparciem” - mówi polonista w rozmowie z MjakMama24.pl.

Bartłomiej Rosiak znany jest jako najmłodszy nauczyciel w Polsce

i

Autor: archiwum prywatne Barłomieja Rosiaka Najmłodszy nauczyciel w Polsce, polonista Bartłomiej Rosiak

Bez ocen, pełna empatii, w której każdy może wyrazić swoje zdanie. O szkole - tej idealnej, ale i tej, którą dobrze znamy, rozmawiam z Bartłomiejem Rosiakiem, nauczycielem języka polskiego ze Szkoły Podstawowej nr 182 w Łodzi.

Uczyć zaczął wcześnie, w okolicach 21 urodzin. Przed laty okrzyknięty „najmłodszym nauczycielem w Polsce” wciąż ma świeże spojrzenie na edukację, chociaż stał już się szkolnym „wyjadaczem”.

Czas przeszły

Natalia Nocuń-Komorowska, MjakMama24.pl: Co pana najbardziej męczyło w szkole?

Bartłomiej Rosiak, nauczyciel języka polskiego: Konieczność nauki tego, czego nie do końca się lubi. Ale to jest bolączka uczniów nie tylko w Polsce. To jest mit, że tylko u nas szkoła wygląda tak, że uczymy się rzeczy, które miałyby nam się nie przydać w życiu.

A co sprawiało Panu przyjemność? Został pan polonistą, ale to chyba nie była jedyna droga, którą pan zmierzał?

Nie, nie jedyna. Dużo radości dawała mi nauka historii i przedmiotów ścisłych. Uwielbiałem chemię, jeszcze w gimnazjum chodziłem na  zajęcia chemiczne na Uniwersytecie Łódzkim, wygrałem olimpiadę. W liceum poszedłem do klasy biologiczno-chemicznej, myślałem, że będę uczył chemii. Bo to, że będę uczył, to wiedziałem od zawsze.

Dlaczego ostatecznym wyborem okazał się język polski?

Zastanawiałem się, który nauczyciel ma większy wpływ na dzieci i doszedłem do wniosku, że polonista może z nimi dużo więcej zrobić. Ma szczególny wpływ wychowawczy.

Ale naukowo jestem jednak językoznawcą, a to polonista z umysłem ścisłym, więc wybrałem drogę, która jest skrzyżowaniem różnych ścieżek.

Szkolne przedmioty też są ze sobą powiązane, ale funkcjonują obok siebie.

Dzieci powinny dostrzegać, że dziedziny nauki nie są od siebie odizolowane. W nauce dużo mówi się o interdyscyplinarności i nasza szkoła próbuje do tego doskoczyć, chociaż zrobiła krok wstecz. Byliśmy nowoczesną szkołą, regres nastąpił, gdy zlikwidowano gimnazja. Tam pracowało się projektami, każdy uczeń musiał go zrealizować. To był wręcz europejski standard kształcenia.

Teraz została przyroda.

I wiele zależy od tego, kto uczy tego przedmiotu, to często wytykana wada. Jeśli przyrody uczy geograf, to dzieci mają dużo geografii, a mniej biologii. I odwrotnie - biolog będzie wprowadzał więcej biologii.

Język polski przenika się na przykład z historią.

Mówię uczniom, że nie można być świetnym polonistą, jeśli nie ma się wiedzy ogólnej o świecie, nie zna się historii, ale i na przykład przyrody. W Krzaku dzikiej róży w Ciemnych Smreczynach czytamy, jak padają cienie, widzimy, że pojawia się rosa. Nie każdy uczeń wie, że to jest to samo miejsce, tylko w różnych porach dnia.

Wróćmy do pana czasów szkolnych. Buntował się pan przeciwko czemuś?

Nie byłem najbardziej pokornym dzieckiem. Nie lubiłem niezrozumiałych zakazów oraz zasad dla zasad. Dzisiaj patrzę na to inaczej, kiedy jestem już nauczycielem. Rozumiem te pewne ograniczenia. Jako dziecko nie rozumiałem na przykład, dlaczego nie można biegać po pustym korytarzu. Denerwowało mnie też to, że trzeba było zmieniać buty, nie podobało mi się ocenianie zachowania w kategoriach grzeczne/niegrzeczne. Nie lubiłem tego słowa.

Dziś też się ono pojawia.

Jako nauczyciel widzę, że niektórzy wyraz „grzeczny” rozumieją jako „spolegliwy”. Lubię dzieci, które mają jakiś charakter i temperament, potrafią się odezwać, wejść w rozsądną i kulturalną dyskusję. Przecież o szkole trzeba rozmawiać z tymi, którzy w niej są.

Tylko tego często brakuje.

Wynika to też z tego, że szkoły są ogromne. Szczególnie w wielkich miastach są molochy po tysiąc, czasem i więcej uczniów. Trudno w takiej szkole zbudować rodzinną atmosferę, prowadzić szkołę w duchu demokratycznym. Prawo nam to umożliwia, ale co z tego, że są formalne możliwości, skoro w praktyce mamy przepełnione szkoły.

Teraz ma Pan wizję szkoły, a gdy był uczniem? Chciał pan reform?

Gdy chodziłem do szkoły, to były wielkie reformy - na przykład likwidacja gimnazjów, której się otwarcie sprzeciwiałem. Na pewno bardzo chciałem, żeby uczniowie mieli głos, wpływ na to, jak wygląda szkoła. To było dla mnie bardzo ważne.

Chodziłem do demokratycznej podstawówki, było tam hasło „Dzieci nie ryby i głos swój mają”. Dobrze wspominam SP nr 81, potem Gimnazjum nr 18, a także XII LO w Łodzi. Nauczyciele, których miałem, byli postępowi i wymagający. To cenię w nauczycielach i sam taki jestem.

Często oczekujemy, żeby dzieci nie były przemęczone, żeby długo się bawiły. Z drugiej strony, od młodych ludzi, którzy idą do pracy oczekujemy, aby byli pracowici, solidni. Kiedy mają się tego nauczyć? Najlepsze, co można zrobić dla dziecka, to wymaganie od niego - ale z empatią, wsparciem.

Nie chodzi o same wymagania, ale o ułożenie procesu, o to, aby nie godzić się na bylejakość, odhaczanie. Szkoła nie jest od odhaczania.

Czas teraźniejszy

Ale potrzebne są oceny, a ich zdobywanie kojarzy się z odhaczaniem. Słynne „zakuć, zdać, zapomnieć” wciąż ma się dobrze.

To jest problem szkół, że rodzice uważają stopnie za coś najważniejszego. Gdy dziecko dostaje złą ocenę, spotykamy się z oburzeniem. Musimy pamiętać, że nie każdy musi mieć piątkę. Jest mnóstwo takich sytuacji, że rodzice widzą w dzienniku elektronicznym same dobre oceny, a z egzaminu ósmoklasisty dziecko dostaje 30-40 procent.

Jestem przeciwnikiem stawiania wysokich ocen, które nie mają odbicia w rzeczywistych umiejętnościach. Rodzice mówią mi, że chcieliby, aby ich dziecko miało same piątki, słyszę, że jestem dla nich autorytetem. To przynoszę im swoje świadectwo, na którym są szóstki z polskiego, chemii, historii i WOS-u, ale są też trójki z matematyki i z biologii.

Nie można być orłem ze wszystkiego.

Właśnie.

Mówię rodzicom, że jeśli dzieci mają piątki ze wszystkiego, to paradoksalnie może to być powód do niepokoju. Może to oznaczać, że tak naprawdę dziecka nic nie interesuje, nie ma żadnej wielkiej pasji. Uczy się wszystkiego, ale co z tego wyniesie?

Rodzicom nie zawsze łatwo jest zaakceptować te gorsze stopnie.

To jest trudne, każdy chciałby dla swojego dziecka jak najlepiej, każdy uważa swoje dziecko za zdolne. Ta ocena jest formułowana z perspektywy rodzicielskiej, czyli nieobiektywnej. Siłą rzeczy jest ona zakrzywiona m.in. miłością. I bardzo dobrze. My jesteśmy od trochę innego spojrzenia na dziecko.

Tłumaczę rodzicom, że u mnie ocena to nie jest ani nagroda, ani kara - to po prostu informacja. Mam uczniów, którzy mają słabe oceny, a są naprawdę wartościowymi ludźmi i wiem, że sobie poradzą w życiu.

Oceny nic nam nie mówią?

Są newralgiczną częścią naszego systemu, a podejrzewam, że za kilkanaście lat ich już nie będzie. Czytelna jest może jedynka i szóstka, ale też nie zawsze.

Gdy poszedłem do pierwszej klasy liceum, panicznie bałem się angielskiego. Dostałem jedynkę ze sprawdzianu, było tam dosłownie 10 proc. Siedziałem, uczyłem się, poszedłem na poprawę i znów dostałem jedynkę. Rozpłakałem się, w końcu tyle się uczyłem, wygrałem olimpiadę, a tu nie mogłem opanować materiału.

Potem zobaczyłem ten sprawdzian, zdobyłem 57 proc. (był u nas wysoki próg dwójki). I byłem dumny, że jednak się nauczyłem. Wcześniej prawie nic nie napisałem, a teraz było widać olbrzymi postęp. Tylko ocena tego nie oddawała.

W Internecie krąży taka historia związana ze mną, że wyprowadzam trójkowe dzieci na olimpijczyków. To często wywołuje oburzenie ludzi, którzy traktują oceny za świętość. To taki skrót myślowy, chodzi przede wszystkim o to, że ta trójka nie oddaje możliwości tego ucznia.

Zapominamy, że oceny to nie wszystko.

W szkole jest taki, jak ja to nazywam, fetysz ocen - ma być ich dużo, często. I wpadamy w pułapkę, z której nie wyjdziemy, póki wszyscy razem - uczniowie, rodzice i nauczyciele - nie zrozumiemy, że oceny nic nam nie mówią.

Wydaje mi się, że rezygnacja z ocen zrobiłaby dużo dobrego. Wokół oceniania jest też mnóstwo mitów i zachowań nie do końca zgodnych z prawem. Przecież nie możemy wstawiać jedynek za brak pracy domowej, zeszytu czy stroju.

Złą ocenę można „zgarnąć” za wiele rzeczy.

Uczeń podejmie wysiłek i napisze rozprawkę, dostanie za nią jedynkę. Równie dobrze może wpaść na pomysł, że po co ma się męczyć, po prostu jej nie napisze, dostanie tę samą ocenę.

Naprawdę, również będąc rodzicem, warto przemyśleć to, jak się widzi oceny. W czwartej klasie dostajemy rodziców, którzy są przyzwyczajeni do ocen opisowych, a nagle pojawiają się te cyfrowe. A przecież można pociągnąć ten temat dalej. Tylko jeśli nadal klasy będą tak przepełnione, niełatwo będzie stworzyć dobrą informację zwrotną dla 30 osób.

Pracochłonne zadanie.

Ale wszystko jest do dopracowania. To też kwestia pewnej filozofii. Czy naprawdę musi być tyle klasówek?

Nie ma prac domowych, są inne rzeczy, za które uczniowie dostają oceny.

Praca domowa ma swoją funkcję, ale pod warunkiem, że jest umiejętnie zadana. Jej odrobienie nie powinno przekraczać godziny, powinna być zadawana wtedy, kiedy jest to konieczne. Są przypadki, kiedy nie da się inaczej. Na przykład nauka przypadków gramatycznych - wyćwiczenia wymaga wszystko, co jest zbliżone do matematyki.

Brak prac domowych oznacza, że uczniów trzeba inaczej skłonić do nauki, bo to tak naprawdę jest jakaś forma przymuszenia. Chcielibyśmy, aby uczniowie byli zmotywowani, ale to jest kwestia pewnego etapu w życiu. Nie możemy oczekiwać, że dzieci w podstawówce będą rozumiały, dlaczego muszą się uczyć. W liceum dużo osób już będzie to wiedziało. To ludzie bardziej świadomi, wiedzą, że decydują o swoim wykształceniu. Brakuje tej refleksji wcześniej.

Nie jest łatwo sprawić, aby dzieci w podstawówce czuły w sobie tę obowiązkowość, ale też bombardowanie kartkówkami nie jest najlepszą metodą. Tylko pytanie, czy jest jakaś dobra metoda?

Które z ostatnich zmian się panu podobają, a które niekoniecznie?

Uważam, że likwidacja prac domowych była nieporozumieniem i typowym działaniem „pod publiczkę”, tak samo było z gimnazjami. Bardzo mi się też nie podoba likwidacja obowiązkowej edukacji zdrowotnej. To nie jest kwestia światopoglądowa, tylko kwestia bezpieczeństwa dzieci i młodzieży.

Wszystko zostało sprowadzone do cielesności.

Ktoś uważa, że jeśli będziemy mówić dzieciom w podstawówce czy liceum o cielesności, to je zgorszymy. Ale czy to będzie coś, czego dopiero wtedy się dowiedzą? No nie. Te dzieci są poinformowane lepiej niż niejeden dorosły.

Warto sprawdzić źródła, z których czerpią wiedzę. Kiedyś uświadamiali koledzy i odpowiedzi na „trudne pytania” w gazetach, teraz tych miejsc jest o wiele więcej.

Dziś chodzi bardziej o porządkowanie i naprostowanie informacji, nie o uświadamianie.

Skupiamy się na edukacji seksualnej, a zapominamy, że uczniowie nie potrafią zrobić przewrotu w przód.

I jedzą w zasadzie bez żadnego namysłu, nie są w stanie opisać, z czego składa się pełnowartościowy posiłek.

M jak Mama Google News
Autor:

Wróćmy do „okejek”. Które zmiany dobrze pan ocenia?

Redukcję podstawy programowej, która była przeładowana. Ale nie satysfakcjonuje mnie to, że w zasadzie są tylko cięcia. Tu potrzebna jest cała zmiana filozofii.

Chciałbym, żeby podstawówki zbliżyły się do poziomu funkcjonowania gimnazjów, bo to były naprawdę świetne szkoły. Gdybym był nauczycielem w poprzednim systemie, na pewno pracowałbym w gimnazjum. Był taki moment, że zachwycaliśmy się poziomem wiedzy uczniów, tym, że Polska dorównuje Finlandii, a nawet ją przegania. Ale to był efekt gimnazjów.

Nie jest też prawdą, że zostawianie dzieci w jednej szkole na osiem lat jest dla nich prezentem. Dobrze robi i zmiana środowiska, i zmiana nauczycieli. To naprawdę ważne w systemie edukacji, żeby zmieniać swoich mistrzów.

Od każdego możemy nauczyć się czegoś innego.

Jako nauczyciel jestem na pewno na swój sposób inny niż moje koleżanki. Nauczyciel to także osobowość, a ta jest niepowtarzalna. Każdy z nas na czym innym się skupia, ma inny światopogląd. A to jest bardzo ważne, jaki światopogląd ma polonista. To trochę taki nauczyciel z głową w chmurach, ale bardzo ważny w rozwoju człowieka. On i nauczyciel klas 1-3.

Nauczyciel języka polskiego od małego nazywa z dziećmi to, co dobre i piękne, a co złe. I nie bez powodu ten przedmiot zawsze był na celowniku władz, bo wszyscy zdają sobie sprawę, jak wiele od niego zależy.

A czy gramatyki musi być tak dużo?

Jako językoznawca muszę gramatyki szkolnej bronić. Z nią jest taki problem, że zawsze jest przedstawiana jako coś niesamowicie nudnego. Oczywiście, doskwiera nam problem zbytniej szczegółowości, chcemy bardzo dokładnie omawiać niepotrzebne rzeczy.

Ale zawsze bronię składni, bo ona uczy logicznego myślenia, stawiania przecinków. Jeżeli uczeń będzie znał składnię, to będzie budował logiczne wypowiedzi, będzie panował nad ich zapisem.

Mamy plagę ludzi, którzy piszą jednym zdaniem długie wypowiedzi, nie ma w nich żadnej interpunkcji, nie da się zrozumieć, o czym piszą. A dla młodych ludzi długa wiadomość jest tą, której trzeba się obawiać. Oni wysyłają wiadomości kaskadowe, klikają „wyślij” tam, gdzie mogliby postawić przecinek. Kropka na końcu zdania uważana jest za przejaw złości, agresji.

Słynna kropka nienawiści.

I ja czasem mam problem, aby w ostatnim wypowiedzeniu postawić kropkę.

Czas przyszły

Nauczyciel może być innowatorem?

Każdy nauczyciel ma w sobie potencjał. Wszystko zależy od warunków, czasu i miejsca. Od sprzyjającego dyrektora, od tego, w jakiej szkole pracuje, czy jest otwartość na innowacje. Czy jest to doceniane.

Zdarza się też, że tym, którzy robią coś ponad są podcinane skrzydła?

Zawsze tak będzie. Ale czasem masz to szczęście, że jesteś doceniony. Na przykład ja za swoje innowacje dostałem Nagrodę Prezydenta Łodzi, byłem też nagradzany przez dyrektora szkoły. Miałem to szczęście, że trafiłem na wspaniałą dyrektorkę, p. Iwonę Sosnowską, która nie tylko doceniała, ale i motywowała do rozwoju.

Jak wyglądałaby idealna szkoła?

Byłbym dyrektorem, który rozumie ludzi, z którymi pracuje, dostrzega to, co robią. System jest jaki jest, tego nie przeskoczymy, jako dyrektor nie wyczaruję pieniędzy dla nauczycieli. Ale mogę dostrzegać ich pracę i ich doceniać.

Chciałbym chodzić po szkole, towarzyszyć nauczycielom. Ale nie jako kontrola. Przede wszystkim chciałbym, aby szkoła była empatyczna i demokratyczna.

Chciałby pan być dyrektorem?

To, że mówię o tym wprost, wynika z tego, że musiałem to przepracować, aby mieć w ogóle odwagę o tym mówić. To jest źle odbierane, jak to tak, młody człowiek na dyrektora?! Ale przecież w wielkich firmach to właśnie oni zajmują wysokie stanowiska. Młodość ma w sobie jakąś odwagę, śmiałość patrzenia naprzód.

Jak zachęciłby pan innych młodych do pracy w zawodzie nauczyciela?

To jest dziwny zawód dla młodego człowieka. Jak mówię, że jestem nauczycielem, to ludzie dziwnie patrzą, myślą, że to może tymczasowo, przez przypadek. Do zawodu odbywa się niestety często selekcja negatywna - nie dostałem się tam, gdzie chciałem, więc przyjdę sobie do szkoły. Nie chcemy takich nauczycieli przecież.

Tylko jeśli absolwent ze średnią 5.0, z wyróżnieniami, dostaje 3-3,5 tys. na rękę, to śmiech na sali. Zdecydowanie bardziej opłaca się iść do innych zawodów, ten nie cieszy się już takim uznaniem jak kiedyś.

Ale?

To szlachetny zawód, pozwalający na wpływanie na dzieci, na wychowywanie ich, na zmianę ich życia. Daje poczucie spełnienia, chociaż to przychodzi trochę później, niż by się tego oczekiwało. Ale przychodzi w końcu - i to odroczone smakowanie sukcesu jest najpiękniejsze.

Dla kogo to zawód?

Na pewno warto być pasjonatem, myślę, że warto też - jak to funkcjonuje w innych krajach - łączyć to z inną pracą. To pozwala nabrać dystansu do szkoły, jest łatwiej.

Nauczyciel, który nie trzyma się kurczowo szkoły, ma też inne zajęcia, inne pasje, jest na swój sposób niezależny. Wydaje mi się, że to może też przeciwdziałać wypaleniu zawodowemu.

Domyślam się, że nie trzeba wiele, aby się wypalić. Wszyscy narzekają, a pieniędzy nie ma zbyt dużo.

Jest jeszcze ten „czas wolny” nauczyciela. Wychodzę z założenia, że ten, kto nie ma matki albo żony nauczycielki, nigdy nie zrozumie, jak to wygląda. Jestem zwolennikiem tego, aby ewidencjonować czas pracy nauczyciela. Nie będę protestował, po prosu po czterdziestej godzinie odłożę długopis i będę wolnym człowiekiem. A badania sprzed kilku lat wskazują, że średni czas pracy nauczyciela to ponad 40 godzin, w przypadku polonistów - nawet ponad 50.

I nie będzie pan odpisywał na wiadomości w dzienniku elektronicznym?

To tak, jakby lekarz miałby być cały czas przy telefonie. Nikt sobie tego nie wyobraża.

Jest wiele takich rzeczy, których ludzie nie wyobrażają sobie u nauczycieli, ale w innych zawodach już tak. Ludzie oburzają się, że nauczyciele biorą pieniądze za korepetycje, ale do lekarza prywatnie idą. To normalne.

Czy pana wymarzona praca wciąż taką pozostaje?

Nie żałuję wyboru, drugi raz wybrałbym na pewno tak samo. Ale cieszę się, że w życiu robię też inne rzeczy.

Na pewno za 30 lat, czy nawet za 20, 15, nie będę stał przy tablicy. To jednak zawód, który osadza człowieka w jednym miejscu, a to byłoby sprzeczne z moim usposobieniem. Będę jednak na pewno związany z edukacją, oświatą i wychowaniem, bo jest to moja wielka pasja.

„Mały Książę” - test znajomości lektury
Pytanie 1 z 17
„Małego Księcia” napisał: