Dziś dzieci mają hulajnogi elektryczne, rowery z 21 biegami i aplikacje śledzące trasę przejazdu. Ale czy bawią się lepiej? Na pewno inaczej. Pojazdy dzieciaków w czasach PRL może i były siermiężne, ale dawały ogromną frajdę, uczyły zaradności, równowagi i... przyjmowania upadków ze śmiechem.
Wigry 3: w PRL rower z marzeń
Wigry 3 – król PRL-owskich uliczek, chodników i placów zabaw. Rower składany, z dużym siodełkiem i charakterystyczną ramą, był obiektem westchnień dzieci i młodzieży. Miał jeden bieg, ale za to niepowtarzalny styl. Kto miał Wigry, ten miał prestiż. Kto umiał go złożyć i rozłożyć – był mistrzem techniki.
Czasem rower był prezentem komunijnym, czasem udało się go „zdobyć” przez znajomości. Rzadko był nowy – najczęściej przechodził z rąk do rąk, naprawiany domowymi sposobami. Ale to nie miało znaczenia.
Liczyła się jazda – po podwórku, po krawężnikach, po dziurawych drogach. Dzieci organizowały wyścigi, dekorowały kierownice wstążkami, a kto miał prądnicę i światełko z przodu, ten był już niemal profesjonalistą. A dźwięk plastikowego klaksonu? Do dziś wielu dorosłych potrafi go naśladować bezbłędnie.
Wrotki, sanki i cała reszta podwórkowej floty
Wrotki w PRL-u były metalowe, montowane na paski i zakładane na zwykłe buty. Jeździło się nimi głównie po chodnikach – z różnym skutkiem. Paski się rozluźniały, śruby wykręcały, ale to nic – bo jazda była wyzwaniem i przyjemnością w jednym. Dla wielu dzieci pierwsze upadki były zarazem pierwszymi lekcjami wytrwałości.
Sanki z drewna i metalu, czasem z plastikowymi oparciami, zimą stawały się najlepszym środkiem transportu. Przewoziło się nimi młodsze rodzeństwo, zjeżdżało z górek z piskiem i zawsze ktoś skończył w zaspie. W starszych egzemplarzach deseczki trzeszczały, a ślizg był możliwy tylko po lodzie – ale zabawa była nie do pobicia.
Z kolei łyżwy w PRL to był zimowy luksus. Najczęściej tzw. figurówki z metalowymi klamrami, przypinane do butów. Kto miał własne, był szczęściarzem. A jazda po zamarzniętym stawie albo szkolnym boisku zamienionym w lodowisku była szczytem zimowej frajdy.
Do „floty” należały też deskorolki – bardzo rzadkie i raczej już pod koniec PRL, ale jeśli ktoś miał taką z Pewexu, był legendą. Były też hulajnogi z grubymi, gumowymi kółkami, robione czasem przez dziadków w warsztacie. Każdy pojazd, nawet najbardziej toporny, był powodem do dumy.
