Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, gdy myślę o trendach w macierzyństwie, to rodzicielstwo bliskości - chyba o nim słyszałam najwięcej, gdy szykowałam się do mojej nowej życiowej roli. W międzyczasie - wraz z rozwojem mediów społecznościowych - pojawiły się kolejne. Chociaż „pojawiały się” to złe słowo - bo one były zawsze, tylko nie miały chwytliwej nazwy, którą można dodać w hasztagu.
Jest mama-helikopter, która ciągle jest obok dziecka, są Crunchy Moms, które stawiają na wszystko, co naturalne, są Silky Moms, które wolą wygodę, naukę i technologie. Jest macierzyństwo w rytmie „slow”, są mamy, które zawsze będą powtarzać, że wszystko jest kwestią organizacji, inne wprost przyznają, że bałagan, gotowce i nieogarnianie są na porządku dziennym.
Którą mamą ty jesteś? Ja - ale wydaje mi się, że jest nas znacznie więcej - łączę w sobie wiele różnych trendów, wybieram z nich to, co najbardziej mi pasuje.
Mama-helikopter staje się latarnią morską
Jestem matką-kwoką, która jest zawsze „na czujce”, gotowa nieść pomoc i wsparcie. Jestem taką, która daje wędkę zamiast ryby, podsuwa wskazówki, ale pozwala uczyć się na własnych błędach. Wiem, kiedy lepiej będzie zrobić coś za dziecko, a kiedy wystarczy drobna podpowiedź. Czasem jestem rodzicem helikopterem, który wciąż sprawdza, czy wszystko jest w porządku, czasem „tylko” latarnią morską, która jest w oddali, ale wciąż wystarczająco blisko.
Jestem mamą, która dobrze ogarnia rzeczywistość, wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku. I naprawdę mogłabym powiedzieć, że to tylko kwestia organizacji. Ale jest i chaos, czasem trudno wyrobić na rodzicielskich (i życiowych) zakrętach - cieszy i zimna kawa, wypijana na raty. Bo „kwestia organizacji” to też umiejętność odpuszczania.
Wiem, że chciałabym przełamywać schematy, powtarzane od pokoleń, ale zastanawiam się też, co robili moi rodzice czy dziadkowie, jak oni zachowywali się w pewnych sytuacjach. Nie odcinam się, chcę czerpać, ale przesiewam wzorce przez sito. Jestem i zosią samosią, i tą, która cieszy się, że ma obok potężną „wioskę”.
Jestem pełna przeciwieństw i wydaje mi się, że nie ma nic w tym złego.

Nie szukaj trendu dla siebie, bierz z nich to, co dla ciebie ma sens
Nie chodzi o to, że wciąż zmieniam zdanie, a dzieci nie wiedzą, czego się po mnie spodziewać, bo zachowuję się jak w amoku. Po prostu ciężko jest funkcjonować według jednego schematu, włożyć się w sztywne ramy, których za nic w świecie nie można przekroczyć. Wydaje mi się, że każda z nas czerpie z różnych wzorców, wybierając z nich to, co jest najbliższe, co najlepiej się sprawdza.
Na przykład wiedziałam, że „beżowe rodzicielstwo” nie do końca jest dla mnie. Chociaż lubię minimalizm i stonowane rzeczy, nie chciałam odbierać przyjemności bliskim z wybierania rzeczy dla dzieci. Meble czy ubrania to jedno, chodziło mi przede wszystkim o zabawki. Dla starszego pokolenia to nie drewno było luksusem, ale właśnie ten kolorowy, „grający” plastik. Dbałam o umiar, o to, aby jednak nie przesadzać z pstrokacizną i wygrywanymi melodiami, ale wiedziałam, że nie będę tupać nóżką i mówić „nie”.
Wydaje mi się, że z trendami w rodzicielstwie jest jak z „normalną” modą. Nie musimy wykorzystywać wszystkiego czy kierować się tylko jednym. Inspirujemy się, sięgamy po to, co najlepiej do nas pasuje. Pewnie za jakiś czas pojawią się kolejne macierzyńskie hity, a my nie rzucimy wszystkiego, co do tej pory sprawdzało nam się idealnie. Ale nie jest powiedziane, że i z nowości nie uszczkniemy niczego dla siebie.