- Mieszka Pani w Anglii, gdzie dokładnie? I jak wygląda tam sytuacja w związku z epidemią?
Mieszkamy w Exeter, w hrabstwie Devon. Mamy dwoje dzieci – 11-letniego syna i 5-letnią córeczkę. Dzieci chodzą to do przedszkola i szkoły, które oczywiście teraz są zamknięte. Jesteśmy w kwarantannie dłużej niż cała Wielka Brytania, ponieważ jakiś tydzień przed zamknięciem szkół i wprowadzeniem poważnych ograniczeń zaczęłam mieć objawy przeziębienia z kaszlem.
- Skąd ta konieczność kwarantanny?
Jestem po operacji tarczycy, która spowodowała u mnie problemy z głosem. Jakiś czas temu dołączył do tego kaszel i duszności, więc zgodnie z zaleceniami tutejszego ministerstwa zdrowia, które są rozgłaszane za pośrednictwem wszystkich możliwych mediów, zadzwoniłam do swojej przychodni.
Jest zalecenie, żeby w przypadku wystąpienia jednego z trzech objawów koronawirusa (kaszel, duszności, gorączka) dzwonić na ogólnokrajową infolinię lub do swojej przychodni, w celu uzyskania wytycznych odnośnie dalszego postępowania. Nie było to łatwe, ale wreszcie się udało i po jakimś czasie oddzwoniła do mnie moja lekarka.
Zrobiła wywiad i przeprowadziła mi zdalny test: poleciła policzyć jak najszybciej od 1 do 30 na jednym oddechu - podobno jeśli się jest w stanie to zrobić, to znaczy, że duszności nie są groźne i nie trzeba jechać do szpitala. Lekarka zasugerował, żebyśmy jednak zostali w domu na kwarantannie przez 14 dni.
- Miała Pani robiony test na koronowirusa?
Nie, nie było możliwe wykonanie testu przeciw COVID-19, bo- z tego co mi wiadomo - robi się je tylko w szpitalu, a ja nie miałam zaleceń, aby tam się zgłosić.
Zresztą nie wykonuje się ich nawet tam każdemu. Znajoma napisała mi dziś, że pojechała właśnie do szpitalu z dusznościami. Przyjęto ja tylko w namiocie rozstawionym przed wejściem, musiała mieć ze sobą próbkę moczu, ale testu, czyli wymazu, jej nie pobrano, zalecono tylko obserwację w domu.
To normalne zalecenia, dotyczące jak wiem każdego kraju, bo liczba zakażonych jest tak duża, że lekarze muszą odsiewać lżejsze przypadki już na wstępie.
Czytaj: Koronawirus we Francji - opiekunki na posterunku
Irlandia w czasie epidemii. Jak wygląda życie Polaków na wyspie?
- Jak sobie Pani radzi, nie wychodząc z domu?
Znajomi nam pomagają. Dostaliśmy od nich już 3 dostawy jedzenia, jedna znajoma z własnej woli przywiozła produkty z małego sklepiku, w którym zwykle robimy zakupy na wagę i jakieś zabawki dla dzieci.
Przetrwalibyśmy pewnie nawet bez znajomych, ponieważ wolontariat jest tu bardzo rozwinięty. Gdy tylko pojawiły się pierwsze doniesienia o koronawirusie, ludzie zaczęli zakładać grupy osiedlowe, lokalne, które od razu ruszyły z pomocą.
W internecie rozeszła się taka kartka, która można wydrukować i napisać o swoich potrzebach, żeby potem wrzucić ją do skrzynki sąsiadów z prośbą o pomoc. Teraz te oddolne grupy są już koordynowane przez samorządy, żeby te zgłoszenia i potrzeby nie przepadły w internecie i żeby trafić z pomocą dokładnie tam, gdzie jest ona potrzebna, nie dublując działań.
- Jak wygląda sprawa z zaopatrzeniem?
Dopiero teraz ustabilizowała się sytuacja z zakupami. Wcześniej nasi znajomi jechali bladym świtem, żeby kupić nam jedzenie, bo potem na półkach, zwłaszcza ze świeżymi produktami, były pustki. A i tak nigdy nie przywozili wszystkiego z mojej listy zakupów.
Ostatnia aprowizacja odbywała się w 3 turach i udała się tylko dlatego, że sklepy wyznaczyły godziny dla pracowników służby zdrowia, żeby mogli bez problemu, przed tłumem ludzi kupić to, co niezbędne i pójść do pracy. Znajomy ma córkę, która pracuje w szpitalu i pojechał z nią do sklepu. Dzięki temu udało mu się kupić też coś dla nas.
Jest deficyt mięsa, mleka, makaronów i mąki – co jest dziwne, bo ja nie znam Anglików, którzy by piekli regularnie ciasta czy chleb. Myślę, że dla nich to jest na tyle nietypowa i zaskakująca sytuacja, że po prostu nie wiedzą, co kupować.
Czytaj: Czy musisz płacić czesne za żłobek i przedszkole w czasie epidemii?
- Anglicy nie radzą sobie w nowej rzeczywistości?
Mają trudności z zaakceptowaniem ograniczeń, zwłaszcza, że zaostrzono wytyczne, co można, a czego nie. W Anglii w tej chwili można wychodzić wyłącznie w niezbędnych sprawach: do sklepu, na codzienną aktywność i oczywiście do pracy, jeśli jest taka konieczność.
Ludzie to wykorzystują, zaczęły się pielgrzymki do narodowych parków, więc władze wydały zalecenie, że spacer może się odbywać w najbliższej okolicy od miejsca zamieszkania przy zachowaniu 2-metrowej odległości od drugiego człowieka.
Teraz w parkach, w pobliżu supermarketów chodzą patrole policji, bo ludzie całymi rodzinami jeździli do supermarketów w ramach atrakcji. W ubiegłą niedziele w narodowym parku Snowdonia w Walii odnotowano największy ruch, odkąd prowadzone są tam statystyki wizyt. To absurdalna sytuacja.
- Ograniczenia są trudne do zniesienia…
Jestem z wykształcenia socjologiem i moim zdaniem to kwestia tego, że Anglicy od czasów ostatniej wojny nie mieli takich zakazów. My, Polacy, jesteśmy „homo sovieticus”, mamy w pamięci historycznej czasy, kiedy nie można było robić wielu rzeczy. Wiec nam jest łatwiej przyzwyczaić się teraz do zakazów i nakazów, a dla tych ludzi to jest szok!
- Jak wygląda angielska edukacja w czasie epidemii?
Szkoły nie działają od poniedziałku, ale już wcześniej nauczyciele musieli wytypować dzieci tzw. key workers’ów, czyli pracowników kluczowych dla utrzymania stabilności kraju – zatrudnionych w służbie zdrowia, opiekunów starszych, niepełnosprawnych, służb miejskich, policji, straży itd. Tym dzieciom zapewniono opiekę w placówkach.
Widziałam filmik z naszej szkoły, która jest katolicka i w ubiegłym tygodniu łączyła się modlitewnie z papieżem – było tam wówczas ok. 20 dzieci, czyli pewnie 5 proc. wszystkich uczniów.
Przez ten tydzień była prowadzona nauka zdalna, nauczyciele wysyłali zadania poprzez specjalną, szkolną platformę do kontaktu z rodzicami i na maila. Syn dostał prezentacje i zestawy informacji w pdf-ie, z zadaniami do wykonania.
Córka w przedszkolu również dostawała codziennie zadania w formie zabaw oraz linki do piosenek i filmików edukacyjnych.
Nauczyciele są do dyspozycji w godzinach szkolnych, rzeczywiście odpowiadają szybko na maile, telefony, są bardzo pomocni, zwłaszcza dla dzieci z innych krajów, bo wiedzą, że one mają większe trudności językowe. Teraz w Devon zaczynają się ferie świąteczne, więc szkoły i tak by nie działały. Nie wiadomo, co będzie po Wielkanocy.
Czytaj: Berlin w czasach epidemii w relacji mamy trójki dzieci